I jest jeszcze ten zeszyt, w którym można notować pomysły. Jak ten o Orfeuszu, który w późniejszych latach nigdy nie doczekał się rozwinięcia, choć piękne „Rozważania o Orfeuszu” zapowiadają tak wiele! Nie jest nim przecież ani późniejsze libretto do operetki Offenbacha „Orfeusz i Eurydyka”, ani odprysk w uroczym wierszu „Romancero”:

Ja, Orfeusz, syn Kalliopy i Eagra,
według innych: Apollina i Klio,
już nastroiłem grzebień i wam zagram
stary szlagier „O, sole mio!”

Bardzo przepraszam, umiem tylko tę piosenkę,
słuch straciłem w obozie pod Altengrabowem.
Te dźwięki są komiczne. Ale za tym dźwiękiem
idą lasy bukowe i latarnie gazowe…

W Notatniku jest wreszcie miejsce do do zanotowania wielkiego, od lat żywego i dojmującego pragnienia, by kiedyś stworzyć najprawdziwsze Dzieło. I przekonania, że „sztuka musi korzystać i dać się zainspirować przez klawiaturę miejscową; skoro zagram na niej, zagram dla całego świata”… Albo takie wyznanie: „Już dwa lata jestem robotnikiem, poznałem niejedno, wiem, że dla robotnika ten świat, który zaczyna się po fajrancie, jest już tylko na skutek zmęczenia — jakąś karą, szarą wstęgą migającą przed oczami. Ale właśnie chłop i robotnik — to muszą być moi widzowie i czytelnicy”.

Można jeszcze zapisać zabawną historię o wniebowziętym króliku, która także nigdy nie doczeka się rozwinięcia. I przyrzeczenie, że po skończonej wojnie i powrocie do domu będzie w konserwatorium studiował klasę kompozycji! Można wreszcie pofilozofować, czy zająć się rozważaniami z pogranicza socjologii na temat czynników demoralizujących epokę, które znalazły swój finał w roku 1939. Te i inne tematy nadają się znakomicie do notowania myśli, do zajęcia uwagi, a tym samym do wyizolowania się z gromady.

A kiedy już i to zawodziło, pozostawała lektura zabranych z domu książek: biblii, dziecinnej książeczki do nabożeństwa. Stąd tak wiele cytatów łacińskich, przepisywanych modlitw, rozważań nad takim czy innym wersetem. Konstanty Ildefons Gałczyński oczywiście był człowiekiem wierzącym, ale jego wiara nie miała nawet pozoru zewnętrzności, katolicyzmu z jego brakiem tolerancji nie znosił, swój stosunek do tych problemów zapisuje niejednokrotnie na kartach jenieckiego zeszytu. Nigdy więc nie można go było posądzić nawet o cień bigoterii. Jednak w trakcie lektury Notatnika niektórzy Czytelnicy mogą odnieść nieco odmienne wrażenie.

(…)

Andrzej Stawar, człowiek przecież niezwykle mądry i doskonale znający Gałczyńskiego uważał, że jego religijność ma w sobie coś, co wiąże się z pewym nawykiem, powtarzanym od dziesięcioleci. Małego Kostka nauczono codziennej modlitwy, tak modlili się jego rodzice, dziadowie. To było coś oczywistego. Nawyk powtarzania tych samych słów… Dla mnie są one także rodzajem zaklęcia, aby zły czas minął…Szczególnie wyraziste jest to w korespondencji: każdy z listów zaczyna się tak samo. Ich zawartość jest na ogół podobna (poza wierszami). A zresztą o czym można było pisać, znając doskonale zasady wojennej cenzury…

Kiedy Konstanty Ildefons podrósł, całkowicie zerwały się jego kontakty z kościołem, choć modlił się dalej, w najprzeróżniejszych miejscach, modlił się wymyślonymi przez siebie słowami, piętrowymi inwokacjami; do końca życia chętnie czytywał biblię. Ale ślub brał w cerkwi, tam też i mnie ochrzcił.

I na jeszcze jedną rzecz zwrócił uwagę Stawar: religijność Gałczyńskiego (czy też jej brak) bliska była stosunkowi, jaki mają do tych zagadnień szlachetni ludzie prości — niechęć do dogmatu, za to płynąca z głębi serca, szczera podzięka za urodzaj, za udaną transakcję, za szczęśliwe rozwiązanie jakiegoś nabrzmiałego problemu.

Współczesny czytelnik Notatnika K.I.G. odnajdzie w nim także trochę wierszy: jedne przepisane ze starych niemieckich gazet, inne odtworzone przez poetę z pamięci, jak zabawne piosenki ludowe, sąsiadujące z kiczowatymi piosenkami amerykańskimi czy balladami hiszpańskimi. Ale próżno tu szukać najmniejszego fragmentu własnego wiersza, poetyckiego wspomnienia o latach sprzed wojny. Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć. Pojawia się natomiast pewien zaskakujący dwuwiersz:

Więc nie bądź zła na mnie dzieweczko.
Twarz twoja jest jak słoneczko.

Ten ostatni wers jako dosłowny cytat odnajdziemy po latach w czarownym liryku „Sanie”.

Przez ten notatnik przewija się wiele osób. Pieknie nazwana Cesarzową żona Natalia, Нatycя, której imię powtarza codziennie. Ale obok Cesarzowej pojawia się inna postać niezwykła: Esteriny, wenecjanki, czuwającej nad jego postępami w doskonaleniu włoskiego. Po kilku latach, w roku 1948, stanie się ona bohaterką pięknego wiersza, w którym raz jeszcze powraca odprysk scheereńskiej przeszłości:

Jeśli kiedy spotkam twoją matkę,
powiem, żem cię pogrzebał —
że nosiałaś uczesanie gładkie
i warkocze, co sfrunęły do nieba;

że rzuciłem raz kwiat konwalii
do twych stóp wąskich i bosych —
żeśmy, gnój ładując, rozprawiali
o Pietrzynce, pajacyku długonosym.

Ten Pietrzynka, czyli Pinokio, czyli Пeтyшоk także jest obecny w Notatniku. Nie wiemy jednak, czy Esterina umarła i poeta ją pochował, czy też udało się jej szczęśliwie powrócić do rodzinnej Wenecji.

Są to (…) poetyckie odpryski Notatnika. Do niego, jako do ważnego elementu swego wojennego losu nigdy nie powrócił. A planował, że z tych notatek powstanie albo powieść o obozie, albo utwór wzorowany na listach pisanych przez samego Cicerona doTitusa Atticusa. Niewątpliwie, systematyczne notatki poety miały mu do czegoś istotnego posłużyć. Wyraźnie przecież pisze o przyszłym ich czytelniku! A w innym miejscu: „Z samych wspomnień wojennych dałoby się utkać kołdrę dla wielu rodzin, z samego literackiego rudymentu. Transporty, nieskończone transporty, dla odtworzenia których chciałbym poterminować u Lwa Tołstoja” — notuje z pewną nieznaną szerzej powagą. W ogóle ton tego Notatnika daleko odbiega od przyjętych obiegowych opinii na temat K.I.G., jako wiecznego wesołka! I to także stanowi całkowite novum, z którego sam autor musiał sobie zdawać sprawę. Dlaczego więc nie zrealizował notatnikowych zamierzeń? Nie napisał, jak chciał, powieści, utworu w formie listów? Dlaczego nawet nie zaczął? Nie wrócił do Notatnika, gdy udało mu się zdobyć angielską wersję „Zmierzchu cesarstwa rzymskiego” Gibbona, księgę która go zajmowała przez długi czas?

(…)

Notatnik leżał schowany wśród jego papierów i dokumentów i nie wiem, czy kiedykolwiek do niego zaglądał. W mojej świadomości ten zeszyt w ceratowej okładce pojawił się w pierwszej połowie lat 70-tych, kiedy to mama, coraz bardziej chora, pokazała mi go i powiedziała: „To pamiętnik ojca, przekazuję go do Muzeum Literatury. Światło dzienne morze ujrzeć nie wcześniej, niż w półwiecze jego śmierci”. Pytałam o zawartość tego zeszytu, o jakieś szczegóły. Nie chciała się na ten temat szerzej rozwodzić. Powiedziała mi jedynie, że jeżeli będę go chciała poczytać, muszę uzbroić się w niezwykłą cierpliwość… Istotnie, po otworzeniu zeszytu, zobaczyłam szybko robione notatki, na pierwszy rzut oka — zupełnie nieczytelne. Tak zawsze pisał mój ojciec, kiedy pośpiesznie coś notował na własny użytek. Jego rękopisy znamy wszyscy: wielkie litery, zero problemów z odczytaniem…

Kiedy po trzydziestu z górą latach od tamtej rozmowy zabrałam się za przepisywanie tego Notatnika, natrafiłam na wielkie trudności. W paru wypadkach były one nie do pokonania: słowa zapisane przez ojca nie zostały odczytane. Zastepują je nawiasy z kropkami.

Ten diariusz znam dziś prawie na pamięć. I dalej nie rozumiem, dlaczego poeta do niego nigdy nie wrócił, dlaczego nie wykorzystał wielu zawartych w nim pomysłów. Bo to, że moja matka uważała go za niecenzuralny w latach 70-tych, to jasne. Choćby tylko z powodu tylko tego jednego zdania: „Śmierć już dwa razy zaglądała mi w oczy, raz w strażnicy podczas napadu czerwonych, drugi raz w transporcie od pistoletu czarnych”. A na żadne skróty ani wóczas, ani kiedykolwiek, nie wyraziłaby zgody. Lepiej więc jeśli poleży sobie — myślała —w Muzeum Literatury do czasu, gdy można go będzie wydrukować w całości. A poza tym była wierna do końca swych dni życzeniu Konstantego, aby na temat jego losów wojennych nie rozmawiać z nikim.

Choć ostatnie zdanie Notatnika — W czasach potopu, pod grozą moralnej śmierci, trzeba trzymać głowę nad wodą — jest przesłaniem, które powinno było wcześniej trafić do czytelników Gałczyńskiego.

KIRA GAŁCZYŃSKA